Supły, łzy i ta cała nadzieja

 Proza Miłości. Rozdział Trzeci.


Wstałem, zapisałem i dalej w senność odleciałem...
Najpiękniejsze co mamy, z infantylną łatwością otwieramy, a potem schody po niebo do tego stawiamy.
Sam sobie pod nogi rzucam kamienie. Jakby ta prostota, która była na wyciągnięcie ręki, miała mnie oślepić.
I zapomniałem. Serio, co zapisać miałem.
A przecież jeszcze przed chwilą to było takie proste.

Zdarza się, że w nocy przychodzi sens. Czysty, jasny jak gwiazda.
I znika. Ulatuje jak srebro i złoto.
Zostają pytania.
Czyje decyzje są dla mnie najważniejsze — moje czy nie moje?
Czy to był sen, czy już real?

Nie idę z górki. Nigdy.
Zawsze piechotą, na skróty, przez które zdarłem już czwarte buty.
Pod prąd.
I wiesz co? Czasem to nie są błędy. To tylko ścieżki, których nikt poza mną nie rozumie.

Płaczemy mimowolnie, jak boli...
Każdy choć raz zapłacze, nawet jeśli nie boli.
Mimo własnej woli.
Płacz jest uczuciem głębokim, tylko naszym.
Nikt nas nie zrozumie, choć wydaje mu się, że rozumie.
Lecz on nie patrzy naszymi oczami, nie jest też naszymi myślami.
A my — dniami i nocami — bez zmiennie pragniemy zmiany, więc wiemy, dlaczego szlochamy i łzy uraniamy.
Czekamy.
W głowie wizję układamy i zakładamy, że się doczekamy...
Ale bez pomocy samym sobie, w większości przypadków, jednak się nie doczekamy.

Człowiek często próbuje coś rozwiązać na skróty.
Jak zwykły supełek przy butach czy spodniach.
I wtedy właśnie traci cierpliwość.
Staje się nerwowo irracjonalny, swoją własną nerwowością podirytowany.
Jakby był w gangu największych drani.
Szukamy nożyczek. Skalpela. Czegokolwiek.
Chcemy to przeciąć, rozwiązać raz-dwa.
A potem przychodzi zrozumienie, że to był pochopny wybór.
Bo to był taki normalny, zwykły słupłowato-węzłowaty ktoś lub coś,
z kim zawarliśmy porozumienie o nierozsłupływaniu.
I troszkę cierpimy.
Troszkę płaczemy.
Ale podświadomie wiemy, że w dobrą stronę idziemy.

Bo to, co nas ogranicza, to nie sytuacja.
Nie ludzie.
Tylko nasze własne obawy i lenistwo.
Staliśmy się odpowiedzialni za kogoś i zapomnieliśmy o sobie.
I co robimy? Zrzucamy winę na wszystko i wszystkich — na okoliczności, na ludzi, na świat — zamiast zmierzyć się z sobą samym.
A ulepszanie to przecież zajebista droga.

Czasem wchodzisz w zaułek i nie wiesz, czy masz tam być, bo Ci dobrze, czy wyjść, bo wołają...
Jesteś co najmniej rozrywany setki razy.
Ale czasem dochodzisz do tego miejsca, gdzie jest cicho, spokojnie.
Gdzie Ci dobrze.
Gdzie jest bezpiecznie i komfortowo.
I nie musisz się już spieszyć.
Bo wszystko, co naprawdę ważne, zaczyna się w Tobie.

Wtedy warto być szczerym z samym sobą.
Z tymi potknięciami, które po czasie okazują się lekcjami.
Z tymi błędami, które prowadzą nas dokładnie tam, gdzie trzeba.
Nie uciekaj od siebie. Nie chowaj się za wytłumaczeniami.
Zamiast wymazywać przeszłość — ucz się z niej,Korzystaj.
Nadzieja nie znika. Ona tylko czeka, aż znowu ją zobaczysz.

Bo jak się już pozdziera skórę z dłoni, jak się rozplącze nie ten supeł, ale siebie z niego —
zostaje coś więcej.
Nie pokój. Nie koniec.
Ale miejsce.

Na Wolność i Miłość.
Reszta... to tylko drobniaki.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zakochane oczy duszy

Zanim wszystko zgaśnie