Decyzja boli. Marazm zabija.
Rozdział siódmy. Proza Miłości
Mam poczucie pustki.
Czekam.
Jak pies przywiązany pod starym sklepem,
z nadzieją, że ktoś jeszcze o mnie pamięta.
Że ktoś drzwi otworzy i powie: „Chodź.”
Ale nikt nie wychodzi.
Nikt nawet nie zerka...
Jestem sam.
I w tej samotności uczę się na nowo słuchać siebie.
Bo najgorszą z możliwych zdrad
jest zdrada samego siebie —
próba stania się marzeniem kogoś innego.
Wyginanie własnego kręgosłupa do kształtu cudzych oczekiwań.
Miłość, która nie pozwala być sobą,
to równia pochyła w stronę cierpienia.
Trzeba umieć odejść.
Tak samo jak trzeba umieć wyleżeć chorobę —
z gorączką, z duszącym kaszlem,
z tym uczuciem, że umrzesz — a potem jednak nie umierasz.
I wstajesz.
I idziesz.
Lecz w marazm popadasz.
Marazm to właśnie ta chwila, w której za długo się zastanawiasz.
Za długo czekasz, wytracając resztki dobrej energii.
Za długo stoisz, zamiast ruszyć...
Właśnie teraz jestem w marazmie, bo wszystko, co robię, stało się mega powtarzalne.
I mam wrażenie, że wyczerpałem wszystkie dostępne opcje, żeby z tego wyjść.
Wiem, że brak mi odwagi. Że jestem za leniwy.
Ale też wiem jedno: inni mają jeszcze gorzej —
i wiem, że to nie jest dla mnie usprawiedliwienie, tylko krótkie alibi na tę chwilę.
Kiedyś musi się zacząć coś chcieć.
Chcieć dążyć do swoich obranych celów.
A żeby coś się zaczęło dziać — jakieś pozytywne zmiany —
najpierw musi minąć sztorm w głowie.
Trzeba uspokoić te rozszalałe oceany,
które za długo niosą mnie na skały,
gdzie można się nieźle pocharatać.
I zacząć szukać ciepłych prądów.
Płynąć w stronę ogrzanych słońcem spokojnych wód,
które są jak balsam na bolące ciało.
Dlatego trzeba jak najszybciej:
Obrać cele i z uporem, w pocie czoła, do nich dążyć.
Życie, choć wydaje się krótkie, to jest darem.
My — nasze ciała i mózgi — jesteśmy świątynią, za którą jesteśmy odpowiedzialni.
Dlatego trzeba być dla siebie okrętem, sternikiem, kucharzem, majtkiem i bogiem.
Trzeba obserwować swoje zachowania.
Przypominać sobie, co myśleliśmy jako dzieci.
Bo dziecko w nas nigdy nie umarło.
Nie uciekło.
Tkwi tu z nami.
Brakuje nam w dorosłym życiu właśnie tego podejścia:
szczerości, prostoty, naiwności — w dobrym sensie.
Większość dorosłych jest emocjonalnie rozchwiana właśnie dlatego,
że albo zamknęli w piwnicy wspomnienia z dzieciństwa,
albo własne dorosłe ego ich przerasta i dusi.
Dlatego tak bardzo ważne jest sprecyzowanie samego siebie
i nie odpuszczanie w chwilach zwątpienia —
a tych będzie jeszcze więcej.
Przeżyte traumy są gwoździami do trumny,
do grobowca, który budujemy sobie za życia.
Ale jeśli jesteśmy świadomi i wgłębimy się w temat,
to te traumy zafundowali nam inni, nie my sami.
My nie możemy mieć żadnych wyrzutów sumienia.
Trzeba — w tempie długiego maratonu, a innym razem sprinterskiego biegu —
spierdalać przed nimi jak przed lawiną spadających kamieni,
aby nas nie przygniotły i nie zraniły za bardzo.
Jak się położymy — to znaczy, że się poddaliśmy.
A wtedy dopiero zaczyna się męczarnia — i to na własne życzenie.
I dowiemy się tego po bardzo długim czasie rekonwalescencji,
że nie mieliśmy sił, żeby spierdalać, a mogliśmy...
ale sił nie mieliśmy, bo zawczasu nie trenowaliśmy.
Więc każdego dnia trzeba trenować nie tylko mięśnie,
ale szczególnie mózg — swoje myśli,
pielęgnować je, aby czuć się z nimi tak pewnie,
jak z ujeżdżonym dzikim ogierem,
który jak już jest ujeżdżony, staje się Twój —
taki, na którym możesz polegać bardziej nawet niż na sobie samym.
Wyćwiczyć w sobie elastyczność, zaufanie oraz poczucie własnej wartości —
te cechy doprowadzą nas godnie tam, gdzie chcemy.
Dni są krótkie, a noce mijają za szybko...
A świat?
Świat tonie w tym samym marazmie.
Większość ludzi wygląda normalnie, ale w środku umiera powoli —
na bezsens, na apatię, na delikatną depresję codzienności.
Wszyscy trochę się śmiejemy, trochę udajemy, trochę umieramy każdego dnia.
Przestajemy chcieć.
Przestajemy walczyć o siebie.
Ale to jeszcze nie jest koniec.
Jeszcze nie.
Czas na zmiany.
Czy potrafię się zmienić?
Pewnie że tak.
Ale najpierw muszę przestać udawać, że nie wiem, czego chcę.
Bo wiem.
Zmiana zaczyna się tam,
gdzie przestajesz pierdolić o niej w kółko,
a zaczynasz działać.
Tam, gdzie przestajesz budować zamki z piasku.
Musisz coś sobie wreszcie uświadomić.
Na grubej, ciężkiej uświadomce.
Żeby w końcu być uświadomionym.
Żeby przestać balansować nad piekłem i niebem.
Życie nie jest szare.
Nie jest nijakie.
Jest rozżarzone do czerwoności.
Życie albo cię spali, albo cię zahartuje.
Ale i tak wychodzi na to,
że ludzie wokół dają energię i wolę walki o piękne przeżywanie życia.
Więc dużo zależy właśnie od nas — tutaj obecnych.
Traktujmy się wzajemnie tak, jak my sami chcielibyśmy, aby nas traktowano —
czyli poważnie, uważnie i z dużą dozą wyrozumiałości.
Nie mierzmy ludzi swoją miarą, lecz dajmy im warunki, aby zaufali i się w pełni zrelaksowali.
Może właśnie dlatego dziś tak wielu ludzi chodzi jak w półśnie,
jak zahipnotyzowani przez własne lęki i nieprzepracowane traumy.
Bo łatwiej jest zatracić się w marazmie, apatii, w delikatnej depresji codzienności,
niż codziennie na nowo wychodzić na ring i walczyć o siebie.
Ale nie trzeba walczyć zawsze na noże.
Czasem wystarczy wytrwać, dopóki nie znajdziesz swojego ciepłego prądu,
który uniesie Cię dalej.
Bo życie i tak będzie płynąć.
Decyzja już została podjęta.
Teraz czas wytrzymać marazm.
A potem... ruszyć dalej.
Decyzja boli. Marazm zabija.
Reszta... to tylko próba charakteru.
Komentarze
Prześlij komentarz