Stan skupienia – między cieniem a oddechem

 

 

Rozdział 16 – Proza Miłości

Stoję w tym samym miejscu, w którym zatrzymałem się dawno temu. Ani do przodu i nic w bok, do tyłu – za to zaparty o doświadczenia, na nich oparty. A rozwijać było mówione, aby życie było spełnione. Zagadka to taka gatka o gatkach.

Biorę pióro, zmieniam nabój, chucham na stalówkę i zaczynam od nowa moją wędrówkę.
Bo czasem jedynym ruchem, na jaki nas stać, jest powrót do początku. To też krok.

Obecnością czuję obecność Ciebie. Ciebie, której nie ma – w nicości siedzisz, a miało Cię w ogóle nie być. Dym, światło, zapach lecą w moim kierunku, pobudzają głos, który szuka ukojenia i zrozumienia.

Biorę głębokie wdechy – wdrapuję i frapuję równocześnie. Po pochyłości skrajnej opada beznamiętnie to, co było wzniesione. Ułuda, miraż… Platon też się wpatruje, zaklinowuje, wyjścia i przejęcia nie odnajduje.

Kiedyś nadejdzie ten dzień. Przytulisz mnie, a ja wplotę swoje ciało w Twoje. Połączenia doznamy, choć tak naprawdę siebie nie znamy. Połączenia są ślepe, a jednak widzą i wiedzą tego, czego oczy i umysł – Nie.

Cisza w mojej głowie ukazała mój cień. On siedzi i wpatruje się tępo, wygaszając moje tętno.
Jeśli pojawił się cień, to dobrze – teraz trzeba namierzyć, skąd płynie światło.

Światło to Miłość.

Miłości nie trzeba nic. Kto miłuje – ten stan sam się podtrzymuje. Nie potrzeba wykładników, uniwersałów ani Adamów i Ew. To jest poza. Tego nie ma… albo jest. I dlatego tak łatwo można się pomylić, głowę zabandażować i serum wsmarować. Serum – to nie prawda, tylko ułuda wymyślona i reszcie wkręcona.

Miłością ujarzmiony staję się nieruchomy – odblokowany, równolegle leżę, przygotowany, przyparty głową do ściany. Ustami mnie mamisz, a ja uwielbiam ten stan – Twoimi ustami mamiony, cały zniewolony, w pożądaniu zawstydzony i gotowy. Wtykać język i przenikać.

Rozkoszną namiętnością pachniesz – wypachniłaś się, a ja uwielbiam drażnić nosem to Twoje miejsce, co o wzwód przyprawia. Daj – zjem, najem się i Ciebie poczęstuję. Przytulę, nie zasnę, ale z dzikością zbisuję.

Upraszczając: szczęście daje szczęście, a niespełnienie i udawane szczęście – minus. Matematyka, choć podobno królowa nauk, w arkana zaświatów miłosnych i galaktyk nieodkrytych nie sięga. Bo tego nie obliczy nawet najdoskonalsza algebra. Głowa tęga czy nie – to po prostu jest albo tego nie ma.

Chemia… HaHa! I tak ona wygrywa, ta zwykła chemiczna jędza. To ona manewruje nami, jak chce. I nic nie mamy do powiedzenia – bo co, będziemy obłudnie kłamać?

Mamy, co mamy – wiadomo, że od mamy i od taty. I to im powinniśmy zawdzięczać to, co mamy. Dlatego ich kochamy… albo stajemy w rozterce życia, bo cały czas się wahamy.

Niby leżę, niby siedzę, niby to niby tamto – ale słyszę głos, wyraźny, który doprowadza mnie do pionu, do stanu bycia z Tobą, Kocie Królewski – w oczka Twoje wpatrzony, ciągle bez obroży, czuję się rozpieszczony.

Wszystko jest połączeniem, każdy szczegół – szczególny. Wiatr naprowadza, a słońce doprowadza, podlewając deszczem nasze ziarenko posiane – do Stanu Boskiego, przez nikogo do tej pory nieosiągane.

Bo piękne rzeczy rzadko są wygodne.
A wygodne – rzadko są prawdziwe.

Kto nie boi się czuć – ten żyje. Reszta… tylko oddycha.










Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zakochane oczy duszy

Zanim wszystko zgaśnie

Supły, łzy i ta cała nadzieja